Po czymś lżejszym przyszedł czas na cegłę, czyli w tym przypadku kolejny tom serii autorstwa Kena Liu. Ciężko się było za nią zabrać i dość łatwo odłożyć.
Od Wojny Chryzantemy z Mleczem – Kuniego Garu z Matą Zyndu – minęło już kilka, kilkanaście lat. Cesarstwo Dary się rozwija, wszystkim jest w miarę dobrze, po zaspokojeniu potrzeb ekonomicznych rozwija się nauka. Zwycięzcy sprawują władzę, przegrani zaś muszą sobie jakoś radzić. Mimo tego, że nie zostali publicznie potępieni, uwięzieni ani jakkolwiek skazani, nie mają przyszłości przed sobą w obecnej sytuacji. Postanawiają wzniecić bunt, nie mając świadomości, że wszystkie ich poczynania są sterowane przez kogoś innego. A cesarstwo, ledwie obronione od wewnętrznego problemu, nagle napadają przybysze z zewnątrz…
W stosunku do poprzedniego tomu, „Ściana burz” jest jakościowym krokiem wstecz. Niby wiadomo, że po ustaniu wojny domowej osią opowieści będą raczej próby stabilizacji państwa, ale czegoś mi tutaj brakuje. Jakiegoś dreszczyku emocji, tego nieustającego napięcia, który z przyjaciół będzie górą i w jakim stylu. Tu opowieść jest raczej ciekawa niż emocjonująca, ale w moim mniemaniu to bardziej zasługa samej historii niż stylu narracji. Można byłoby inaczej wszystko zbudować, użyć trochę innego języka, ale wtedy dostalibyśmy zupełnie inną książkę, niekoniecznie pasującą do cyklu. Ot, problemy pierwszego świata.
Nie zmienia to faktu, że „Ściana burz” to książka, którą przeczytać można, ale nie trzeba, nawet z perspektywy kontynuacji. „Królowie Dary” są fajnie zamkniętą całością, na której spokojnie można poprzestać i dobrze się bawić. Jeśli kogoś interesują dalsze losy bohaterów, proszę bardzo, 760 stron was przyjmie z otwartymi okładkami. Jeśli nie, też dobrze. Ja nie żałuję, choć mogłoby być lepiej.
Napisz pierwszy komentarz.