Panie z Cranford – Elizabeth GaskellRecenzja

O pani Gaskell nigdy bym nie usłyszała, gdyby ta książka nie leżała w jednym z hipermarketów w koszu „za 9,99”, nie miała ślicznej okładki i nie została wydana w tej samej serii co moja ukochana Jane Austen – ale pisząca zupełnie inaczej.

„Panie z Cranford” to opowieść o życiu pewnego miasteczka w wiktoriańskiej Anglii (oryginalny tytuł to po prostu „Cranford”), pisana z perspektywy młodej kobiety odwiedzającej je kilka razy do roku. Mary Smith wychowała się w nim, potem wyjechała do Londynu wraz z ojcem, ale wciąż wizytuje je dbając o swoje przyjaciółki – około 50-letnie panny Jenkyns. Cranford widziane przez okno ich saloniku to miasteczko starych panien i wdów, młode są tylko pokojówki i służące, reszta wyjechała lub mieszka tuz za granicami. Z początku jest to dość smutny obrazek życia klasy średniej, która ze względu na brak klasy wyższej w pobliżu lubi się uważać za lepszą niż jest, utrzymując stały codzienny harmonogram wizyt i herbatek. Ale i w ten idylliczny obrazek czasami się wkrada rzeczywistość, gdy jedna z pań zostaje pominięta przy zaproszeniach do wdowy po miejscowym drobnym szlachcicu… Lub gdy nagle kończą się pieniądze.

Co mnie uderzyło, to pewna ciasnota, jakby w malutkim saloniku panny Jenkyns siedziało za dużo osób. Nie przeszkadza to jednak lekkości języka opowieści, co składa się na wrażenie, że w tymże saloniku słuchamy wszystkiego z ust samych bohaterek, jako najlepszej plotki ostatniego roku, którą, moja droga, koniecznie musisz usłyszeć!

Wszystko, oczywiście, kończy się dobrze, choć przez większość książki nie jest to takie pewne, a nagromadzenie dobrych uczynków pod koniec historii samą formę happy endu trzyma w niepewności.

Zachęcona tą króciutką pozycją (co to jest, 220 stron) zakupiłam „Północ i Południe” tej samej autorki. Relacja wkrótce, ale teraz – czas na herbatę.

Allenare

22 stycznia 2019

Napisz pierwszy komentarz.

Akceptuję politykę prywatności i przetwarzania danych osobwych.