Trzeci tom Bram ze Złota mnie nie zaskoczył. Spodziewałam się, że będzie dobrze, i jest nawet lepiej niż dobrze. Są rzeczy, do których można by się było przyczepić, ale po co? Skoro całość jest zgrana niemal idealnie?
Cała książka kręci się wokół oblężenia Konstantynopola, które potrwa rok. W ciągu tego roku, co dnia odbywają się mniejsze i większe potyczki na murach, podczas których emir Maslama próbuje znaleźć słaby punkt obrony. Nasi dzielni wikingowie, z Zahredem na czele, dobrze się sprawują w służbie cesarza, odpędzając wraże wojska. Jednak wszyscy mają świadomość, że to nie potrwa długo, i desperacko próbują zyskać przewagę nad przeciwnikiem, jak najszybciej.
Główny bohater bardzo mi się tutaj podoba; Zahred, który w poprzednich tomach zachowywał się raczej jak maszyna, w tym minicyklu coraz bardziej ukazuje swoją ludzką naturę. Bywa miękki w stosunku do Miry, z którą ma rewelacyjną, świetnie ukazaną relację; sama Mira zresztą świetnie się rozwija jako postać, dwuwymiarowość gdzieś znika i zostaje kobieta z krwi i kości. Co tu dużo mówić, bohaterowie są olbrzymim plusem tej książki, kibicuje się im i współczuje, najchętniej poszło z nimi na piwo; żaden nie jest anonimowy i ma swoją historię, wygraną i opisaną wręcz niesamowicie plastycznie (moim ulubieńcem jest Rualdr, o przeszłości tak smutnej, jak on sam jest straszliwy).
Również wszystkie zjawiska związane z długim oblężeniem są tu dobrze oddane, problemy aprowizacyjne, niepokoje społeczne, nasilający się rasizm i ksenofobia. Postaci nie są zawieszone we własnej bańce, ich obecność wpływa na zachowania innych i odwrotnie, są też rozgrywani politycznie nawet o tym nie wiedząc. Polityka rzadko jest wykorzystana w książce tak wielowymiarowo jak tu, aż miło popatrzeć, choć cały dwór z basileusem na czele potraktowałabym smołą i pierzem za to, do czego się dopuścili. Aż muzułmanie wydają się jakoś bardziej ludzcy.
Nie można zapomnieć też o bitwach. Trzymające w napięciu, plastyczne opisy nie mają sobie równych. Obojętnie, czy na lądzie, czy morzu. Jedynie w przypadku technologii mogłabym się przyczepić do jednej rzeczy, ale to się tak idealnie wpasowuje w przebieg bitwy morskiej, że nawet się tego nie zauważa. Ważniejsze jest, że przeciwnik dostaje niezłe lanie od cesarskiej floty. Autor zrobił Zahreda omnipotentnym, to niech mu będzie.
Najchętniej „Zmierzch bogów” przeczytałabym jeszcze raz, bo cały czas mam wrażenie, że jakieś rzeczy mi umknęły, czegoś nie dostrzegłam, a co dodałoby jeszcze jedno „och!” do zachwytów. Ale dość już wikingów, może teraz coś anielskiego?
Napisz pierwszy komentarz.