Jest styczeń, czas imprez i czasem zbyt dużego kaca. Na takie okoliczności znalazłam twór, który swoją lekkością i urokiem urzeknie większość, jeśli nie każdego.
Orczyca Viv, po ponad dwudziestu latach na szlaku, postanawia przejść na emeryturę. W małym miasteczku zakłada lokal, gdzie zamierza sprzedawać jeden z lepszych gnomich wynalazków – kawę. Napój, który w tych okolicach jest kompletnie nieznany. Towarzyszymy więc Viv w całym procesie powstawania jej małego biznesu – zakupie i wyposażeniu lokalu, zatrudnianiu pracowników czy promocji. Łączy się to też z mniej miłymi rzeczami, jak próby pobierania opłaty „za ochronę” przez miejscową bandę.
Fabuła nie jest skomplikowana, a książka jest króciutka. Świat nie potrzebuje wielkiego rozbudowania, jest ledwie zarysowany, ale nikomu to nie przeszkadza. Skupienie się tylko na jednym wątku, w pozostałe zbaczając tylko do czasu do czasu, przynosi ulgę. Ulgę od bombastycznych, skomplikowanych, wielotomowych cykli, których jest obecnie pełno.
Postacie też są maksymalnie dwuwymiarowe, ale pasują do fabuły. Wszelkie niedociągnięcia nikną pośród ogromu uczucia i sympatii, które autor włożył w swój pisarski debiut, a które udzielają się czytelnikowi. I, prawdę powiedziawszy, dawno nie widziałam tak delikatnie nakreślonego wątku romansowego. Aż serduszko mięknie.
Owszem, można było więcej, bardziej zagmatwanie, ale po co? Prosta historia broni się sama. Idealna na zimowy wieczór, z gorącą kawą i ciasteczkiem. A jak komuś mało, przywidziało mi się ostatnio, że jest kolejny tom. Ekspres już się grzeje.
Napisz pierwszy komentarz.