Chciałam dać tej książce szansę, naprawdę. Z poświęceniem przeczytałam ją do końca. Co dostałam w zamian? Górę cierpienia.
Fabuła wydawała się niegroźna – na rubieży imperium znajduje się baza wojskowa, do której przybywa banda świeżaków na przeszkolenie. W ciągu dwóch lat swojej służby spotkają się z najgorszym elementem, zarówno ludzkim jak i nadnaturalnym. Nieumarli czarownicy, najeźdźcy ze wschodu, czy zwykli mordercy ubarwiają życie młodych wojów. Klasyka – ale dość nieudolnie podana.
Pierwsze co się rzuca w oczy, to konstrukcje bohaterów. Jakby na siłę są wyciągnięci każdy z innej parafii, co miałoby nawet swój urok, gdyby ich charaktery nie były tak stereotypowe. Każdy z nich potrafi opisać jedno zdanie – szlachetna dama, arogancki książę, dziwaczka w typie psioniczki (Kasandra miała na imię – jak tylko została przedstawiona, czułam, co się święci) itp. Konflikty tworzone na siłę, każdy możliwy typ traumy przerobiony, w sposób przypominający wycinankę z kartonu. Żaden z bohaterów nie wzbudza większych uczuć, wszyscy posługują się tym samym językiem, pomimo różnic w pochodzeniu.
Co więcej, sama historia nie zajmuje na tyle, by się przejąć losem postaci – tak, postaci, bo to wygląda jak sesja w grę RPG. Gra, którą mało doświadczony Mistrz Gry prowadzi swoim jeszcze mniej doświadczonym graczom – co ma sens po zerknięciu w bio autora. Jest to bardziej seria misji pobocznych bez większego celu, brak zadania głównego jest irytujący, a ukończenie szkolenia i pasowanie na rycerza jest zbyt odległe, by go za taki uznać.
Brnęłam w fabułę, mając nadzieję, że do czegoś ona dąży. Dla postronnych moje poświęcenie miało jednak znamiona syndromu sztokholmskiego. Nie polecam, nawet na mękach.
Napisz pierwszy komentarz.