No nie wiem. Nie wiem, nie wiem nie wiem. I podoba się, i nie do końca. Bo tak – sam pomysł wyjściowy jest dobry, ciekawy.
Oto pisarz w średnim wieku wyrusza w podróż na Filipiny, trochę w odwiedziny do swojego byłego ucznia (prowadził kurs pisania), a trochę ze względu na obietnicę, którą złożył nieznajomemu około 40 lat wcześniej.
Jako osoba schorowana bierze tabletki, których dawki, ze względu na niespodziewane okoliczności, albo pomija, albo bierze podwójnie. A że te tabletki w jakiś sposób blokowały mu wspomnienia, to teraz przeżywa retrospekcje ostatnich tygodni swojej młodości w Meksyku.
Motyw snów i wspomnień blokowanych przez medykamenty – rozumiem, wszelkie retrospekcje i refleksje w kontekście zakończenia są bardzo na miejscu. Wywoływane przez nich poczucie wyobcowania wszędzie gdzie się jest, potęgowane użytym językiem, dzięki któremu udziela się ono czytelnikowi jest również fantastyczne.
Klimat powieści, w momencie przenoszenia się do Meksyku lat 70. jest cudownie duszny i odrealniony, co jest jej siłą.Ale, na Boga! Dwie kobiety, podobno matka i córka (tak się przedstawiają), jedna niewiele starsza od drugiej i do tego piękniejsza, które wszyscy widzą, ale nikt nie może uwiecznić? Nie rozumiem ich roli, poza opieką nad głównym bohaterem w najcięższych momentach, bo nawet „momenty” są dla mnie nielogiczne, choć jest to przykryte prześwietną warstwą językową utworu.
Mniej więcej w połowie historii przy wejściu każdej z pań na scenę miałam ochotę jęczeć DLACZEGO?! mając wewnętrzne poczucie, że opowieści byłoby lepiej bez nich.W ogóle, współczesna część historii mogłaby zostać usunięta – nie ma najmniejszego sensu poza sentymentem i uzasadnieniu oddania się wspominkom.
Tak naprawdę, to przy tej książce trzymał mnie tylko fantastycznie użyty język. I tragicznej przeszłości wspomnień czar.
Napisz pierwszy komentarz.