Trafiłam w końcu na książkę, która się rzadko zdarza. Mianowicie, lekkie ekologiczne fantasy, będące idealnym przerywnikiem pomiędzy ciężkimi sagami o zagrożonych światach.
Florka Kuna uciekła z Warszawy na rodzinną wieś. Z jednej strony, by odsapnąć od gonitwy wielkiego miasta, z drugiej, by znaleźć pracę. Ale w końcu taką, która naprawdę ją usatysfakcjonuje. Zatrudnia się jako technik weterynarii w miejscowej klinice. Nie spodziewa się za wiele, standardowo psów, kotów, z rzadka wyjazdów w teren do chorych krów. Ale już pierwszy dzień i spotkanie z mitycznym królikiem ze skrzydłami i rogami jelenia (wolpertinger!) uświadamia jej, na co się pisała. I dlaczego w szyldzie przychodni widnieje napis „usługi weterynaryjno-nekromantyczne”.
Przyznaję, że nie spodziewałam się zbyt wiele. Historia zaczyna się z lekka niemrawo i choć z początku wydaje się, do czego ona zmierza, to kilka razy musiałam zweryfikować swoje podejrzenia. Książkę bardzo przyjemnie się czyta, akcja płynie wartko od rozdziału do rozdziału, a cały tok opowieści uzupełniają charyzmatyczni bohaterowie. Podoba mi się koncept, w jaki nasz świat wzbogacił się o mityczne stworzenia i żałuję w sumie, że w rzeczywistości jest to niemożliwe (może jednak?).
Autorka ciekawie buduje fabułę opartą na własnych doświadczeniach z pracy zawodowej. Jest ona je w stanie ubrać w przystępny i obrazowy język. Po pierwszych dwóch rozdziałach nie mogłam się od książki oderwać. Jest ona jedną z tych historii, które kończą się zdecydowanie za szybko. Po zakończeniu czułam się lepiej niż na początku, i na serduszku tez jakoś tak lżej i milej. Mam nadzieję, że to nie koniec tej historii – dobre historie o pozytywnym wydźwięku są na wagę złota.
Napisz pierwszy komentarz.