Carole Matthews odkryłam dwa lata temu, kiedy szukając odmiany po kilku miesiącach z moją ukochaną fantasy trafiłam na „Święta Miłośniczek Czekolady”. Były okolice Bożego Narodzenia (inaczej to nie miałoby sensu…). To był trzeci tom serii. I tak mi się spodobał, że obiecałam sobie przeczytać choć pierwszy. Miało to miejsce niedawno.
No bo jak tu nie kochać najbardziej pechowej kobiety, jaką ziemia nosiła? Cała historia jest podana z perspektywy Lucy Lombard i jej trzech przyjaciółek, każdej z trochę innej parafii, które połączyła miłość do czekolady. Każda ma swoje problemy – niezbyt prawdopodobne, choć możliwe, jak to w życiu. Jedną wiecznie zdradza chłopak, druga ucieka od oziębłego męża w inne ramiona, trzecia ma męża hazardzistę, a czwarta brata kokainistę.
To babska literatura, więc wszystkie problemy są przez facetów (prawie). Ale nie ma niczego, czego wspólnymi siłami nie da się przezwyciężyć!
Zabrzmiało pompatycznie, i dobrze. Bo to jest lektura, która, mimo że czasem gorzka, ma służyć dobrej zabawie i pokrzepieniu serc niewieścich. I muszę przyznać, że tak dobrego czytadła jeszcze w łapkach nie miałam.
Charaktery postaci są spójne i zróżnicowane, co przekłada się też na język, którym się posługują. Choć bohaterek jest cztery, tylko Lucy ma szansę opowiedzieć wszystko po swojemu, bo jedynie jej wątek jest poprowadzony w pierwszej osobie. Kiedy wchodzi na scenę, pewne stonowanie i uładzenie narracji pozostałych bohaterek (trzecioosobowej) ustępuje miejsca bardziej kolokwialnemu językowi, mnóstwu dygresji, dając wgląd w naturę bohaterki.
Opowiedziane historie są ciekawe (jest nawet wątek sensacyjny), a same postaci to kobiety z krwi i kości. Daje to wrażenie realizmu, które czasem pryska, szczególnie w momentach przypływu fantazji Lucy, jednak to nie przeszkadza. To książka na odmóżdżenie, nie rozprawa naukowa. Bo przy głupotkach się najlepiej odpoczywa.
Napisz pierwszy komentarz.