Numerek, jakim został obdarzony „Papież Sztuk” to 2,8, choć powstał już po formalnym zakończeniu serii. I to widać w oryginalnym pomyśle połączenia ze sobą kilku gatunków literackich w dość krótkiej formie. I mimo że są wspomniane wydarzenia z poprzednich części, znajomość ich nie jest konieczna, by bawić się wyśmienicie podczas lektury.
Swoboda, jaką obdarzony jest Loki, jest dla aniołów na rękę, lecz tym razem sprowadza sporo kłopotów na wszystkie skrzydlate głowy. Oto przystojny aktor, grający w serialu opowiadającym z grubsza historię współpracy nordyckiego boga z Zastępami, wskutek nieprzewidzianego ciagu zdarzeń zostaje… bogiem. I to bogiem popkultury, który swoją energię czerpie z najbardziej wysłużonych klisz fabularnych. Wina Lokiego? Pewnie, że tak. Próbuje to odkręcić, zanim archanioł Michał dowie się, że licznik bóstw przekręcił się w druga stronę.
Powtórzę się pisząc, że kreacje bohaterów i wzajemne relacje są przecudowne. To taka banda kumpli, gdzie ten najbardziej porąbany przewodzi, a reszta próbuje nadążać i czasem uratować mu tyłek. Pod tym względem „Papież Sztuk” trzyma poziom, jeśli nie podnosi o choć odrobinę.
Co mnie urzekło, to forma. Połączenie książki paragrafowej, z komiksem i książeczką dla dzieci sprawia niesamowitą frajdę, mimo że przy pierwszym poleceniu „jeśli chcesz, by stało się A, idź na stronę XX” byłam trochę sceptyczna. Świetnie się to uzupełnia z kreacją nowego boga, który skacze od sztampy do sztampy, by tylko zyskać nowych wielbicieli, a zarazem większą moc.
Nie będę się dalej rozpisywać, już i tak za wiele zdradziłam. Na koniec tylko jedna prośba: WIĘCEJ TEGO SAMEGO!
Napisz pierwszy komentarz.