Miało być pięknie, a wyszło, no… no właśnie. Ale od początku. Z fantastyką zza południowej granicy do czynienia miałam nie raz, i bardzo mi się podoba.
Oryginalne podejście do słowiańskości, poczucie humoru i nie spotykane nigdzie indziej pomysły. Samego „Czarnoksiężnika” miałam na oku od jakiegoś czasu i wiele sobie po nim obiecywałam, opis na okładce wyglądał zachęcająco. I miał niewiele wspólnego z zawartością.
Fabuła w założeniach prosta. Oto bohater napędzany zemstą za zabójstwo rodziny ściga napastników, którzy dodatkowo są niedobitkami złego plemienia najeżdżającego w przeszłości okoliczne ziemie. Po drodze dołącza do niego czarodziejka, która ma nadzieję zdobyć dużo złota podczas wspólnej wyprawy. Spotykają wojownika, weterana wojen, który razem z nimi chce wybić obcych do nogi i ochronić okoliczne wioski, należące do jego ludu. Do tego dochodzi intryga słowiańskich bóstw, uśpiona magiczna moc, okrutny demon. Składniki dobre, zupa zjadliwa. Tylko tyle i aż tyle.
Prawdopodobnie moje pozytywne nastawienie nakręciła przedmowa od autora, w której opowiadał o swoich sukcesach. O wygranych konkursach, o nagrodzie krajowej, o popularności. I nie przeczę, pomysł naprawdę zacny, konstrukcja świata ciekawa, książka pod koniec naprawdę trzymała w napięciu, mimo że zwrotu akcji domyśliłam się w połowie pozycji. Postaci się lubi i im kibicuje – tylko tym dobrym – i czuję, że to byłaby naprawdę porywająca książka.
Gdyby nie tłumaczenie. Skopanie jest nieporównywalne z niczym, co wcześniej mogłam czytać (no, może „Aniołowie Chaosu”). Miejsca akcji sprawiają wrażenie szkolnego opisu obrazka z podręcznika. Dowcipne dialogi zalatują drewnem, jakby postacie nie miały w ogóle emocji. Jedynie kulminacyjna bitwa wyglądała lepiej, znacznie lepiej, ale trzeba na nią czekać prawie 300 stron.
Czy warto? Zapaleńcy, proszę bardzo. Chcący poznać inne oblicze słowiańskiego fantasy będą ukontentowani. A mi wciąż z uczuciami niewygodnie, ani to dobre, ani złe.
Napisz pierwszy komentarz.