a książka leżała u mnie na czytniku już dłuższą chwilę, więc czas najwyższy był się nią zająć. Nie wiedziałam – albo nie pamiętałam – że jest o wilkołakach. Biorąc pod uwagę, jak wielką krzywdę zrobił tym stworzeniom „Zmierzch”, przeraziłam się nie na żarty. Ale twardym trzeba być, nie miętkim.
Burzowy Gniew zwany Burym siedzi w areszcie poobijany i poraniony. Częściej jest nieprzytomny niż świadomy, ale by temu zaradzić, zaczyna rozmawiać z chłopcem na posyłki, wysiadującym przed jego celą. Opowiada mu historię swoją, swojego stada, a w końcu jak się znalazł w takim, a nie innym położeniu.
Największą zaletą tej książki jest jej objętość – bardzo niewielka. Czyta się z tego względu dość szybko, aczkolwiek rzadko odczuwa się przy tym przyjemność. Nie jest jakoś bardzo źle – widać, że autorka sobie wszystkie elementy dobrze przemyślała. Doceniam uczynienie problemu głodu jako zmieniające rzeczywistość bohaterów, zazwyczaj ograniczającego się do wspominek i statystyki ofiar. Bohaterowie też są dobrze skonstruowani jako całość, choć do niektórych elementów można się przyczepić.
Największe zastrzeżenia można mieć do warstwy fabularnej i języka. Najchętniej bym wyrzuciła wątki o potworze z matecznika i zakazanym związku, a skupiła się na historii przetrwania wilkołackiej watahy. Fragmenty te są niedopasowane konstrukcyjnie i zaburzają narrację – jednym słowem, są wielką „przeszkadzajką” i wybijały mnie z rytmu opowieści. Jakby były doklejone na siłę, by był jakiś konflikt w stadzie. Już nie mówiąc, że jak tylko pojawiało się słowo „alfa”, „stado” i tym podobne miałam ciarki, ale to już nie wina autorki, tylko wspomnianego wyżej „dzieła”.
Zakończenie książki sugeruje możliwość kontynuacji – jak dotąd, nie widać drugiego tomu na horyzoncie. Autorka może mieć parę dobrych pomysłów, ale na razie niech poćwiczy do szuflady.
Napisz pierwszy komentarz.