Na początku istnienia każdej książki jest pomysł. Czasem, ten pomysł ewoluuje w cudowną opowieść. Niekiedy jednak na dobrym pomyśle się kończy.
Thora tak naprawdę nie ma tak na imię. Prawdziwe zostało jej odebrane dziesięć lat temu, razem z matką, wolnością i królestwem. Obecnie u progu dorosłości, zbiera się na odwagę, by przeciwstawić się swoim oprawcom. Pomagają jej w tym rebelianci, którzy posiedli moc zsyłaną przez bogów. Ale droga przed nimi długa i pełna niebezpieczeństw.
Powyższy akapit brzmi trochę jak klisza trochę górnolotnie, ale idea ogólnie wydawała się interesująca. Niestety, wszystko psuje warsztat – jakby go w ogóle nie było. Książka w pierwszych paru stronach ekspozycję serwuje łopatą, by na pewno nic czytelnikowi nie umknęło. Postaci są bezbarwne i jedno-, czasem dwuwymiarowe. I tak jak fabuła ma sens, to akcja niekiedy go gubi. Świat jest zbudowany naprawdę dobrze, ale opis już kuleje. Drewniane zdania nie pomagają.
Jedynie pod koniec książka naprawdę wciąga. Nagle bohaterka robi się nieprzewidywalna i rzeczywiście, ma się ochotę sprawdzić, jak wydostanie się z pułapki. Tylko po to, by autorka zaskoczyła… kliszą jak z telenoweli brazylijskiej.
I oczywiście, że dziewczyna musi mieć dwóch adoratorów, po jednym po każdej stronie barykady. Bez rozterek sercowych to nie byłoby to samo.
Dobrze, że „Księżniczka Popiołu” nie jest długa. Szkoda, że są kolejne dwa tomy. Podziękuję.
Napisz pierwszy komentarz.