Albo zamieniam się w twardy głaz, albo trafiam na książki, które nie wywołują we mnie silniejszych emocji. Nie powiem, „Beniamin Ashwood” nawet mnie wciągnął, ale nie bałam się o tego bohatera ani trochę. Prawdopodobnie dlatego, że wiem, że to początek serii 🙂
Beniamin wychował się w małej wiosce gdzieś w górach. Jego rodzice zmarli jak był mały, potem zajmował się nim przybrany ojciec, najbogatszy człowiek w Widokach. Cisza i spokój do momentu, aż wioskę nawiedził demon, który zjadał bydło. Przy próbie oporu wybebeszył dwójkę ludzi i okaleczył trzeciego. W zamian za pozbycie się kłopotu i uleczenie poszkodowanego, wędrowcy przybyli do Widoków zażądali, by córka wspomnianego bogacza udała się z nimi do szkoły dla czarodziejek. Ben został wyznaczony jako jej eskorta przez zaniepokojonego ojca. Kompanię w podróży ma nie lada, a i przygód czeka co niemiara…
To jest od początku do końca książka rozbiegowa, w dobrym tego słowa znaczeniu. Poznajemy bohaterów, historię świata i obecną sytuację polityczną. Nic wielce dramatycznego się nie dzieje. Owszem, bohaterowie wpadają w kłopoty, ale na razie są one dość niewielkie. A przynajmniej nie odczuwamy na razie ich wagi. Poza tym mamy pewność, że Beniaminowi jeszcze nic się nie stanie, skoro jest wymieniony w tytule i to jego własna historia. Obserwujemy więc jego początki, naukę walki i radzenia sobie, oraz budowanie relacji z resztą drużyny. Wykorzystuje dany mu czas, by nabrał rozumu i dojrzałości, co mi się podoba i jest miłą odmianą po kilku ostatnich pozycjach
To wszystko są dobre podwaliny pod dalszą historię, i oczekuję więcej emocji w kolejnych częściach cyklu. Jak dotąd było w miarę spokojnie – i nie jest to zarzut – ale po bombie z ostatnich 20 stron spodziewam się więcej dramatów i zwrotów akcji. Są ku temu powody, a okazji będzie jeszcze wiele, ta opowieść aż się o nie prosi.
Napisz pierwszy komentarz.